The Fork
http://the.fork.pl/words/antybiografia/
 the.fork.pl
 Site
 Credits
 Contact
 Powered by
 The Story of Fork
 Words
 Sermon on the Hill
 Antybiografia
 Angel
 Devil
 Powrót z...
 Simon T.
 Favourite poems
 Roam
 Sounds
 The Lost Faith
 Atari Reloaded
 Players
 Code
 Saker
 Moon phase
 KB24
 Attic
 PLC
 33doi
 DemoScene
 Atari
 Logrus
 Cryogen
 Crew
 History
 Stuph
 Pictures
 Ascii Art
 Set One
 Set Two
 Set Three
Leaf

Antybiografia (1993-1998)

MOTTO?
"Il faut tenter de vivre."
"Ku życiu trzeba zwrócić kroki."

Wszelkie podobieństwa osób i zdarzeń są zamierzone i oczywiste, aczkolwiek nie powinny one wpłynąć na odbiór niniejszego tekstu. Prawdopodobnie.

Wstęp wg "Historia tworzenia i kształtowania więzi, związków i relacji"



ONA

- Wiesz...
- Hmm? Chcesz coś powiedzieć?
- Masz ładny sweter.
- ...dzięki.
Wiesz jak to brzmi gdy ktoś nie patrzy ci w oczy. Uśmiechnęła się. To było to co chciałem osiągnąć. Stworzyć nić. Westchnęła. W jej przypadku - to i tak było dużo. Wszystko co dotyczyło jej osoby wydawało się być trudne lub niemożliwe. Choć dziś, już trudno być pewnym. Ale miała naprawdę ładny sweter. A ja zawsze lubiłem... w swetrach.


KK

Staliśmy na przystanku za kioskiem. Było już późno i do tego siąpił nieprzyjemny deszcz. To była taka bardzo długa chwila, jedna z tych, które ciągną się z człowiekiem.
- Nie było mnie wtedy w domu, ale... Nie, to znaczy byłam ale nie otwierałam... - Spojrzała na mnie sponad swoich okrągłych okularów - Nie mogłam, nie chciałam.
- Widziałem cię.
- Przepraszam. Naprawdę.

Nie brzmiało to przekonująco i ona o tym wiedziała ale nie potrafiła nic innego powiedzieć.
- Przyjdź jeszcze kiedyś do mnie - mówiła cicho - kiedy już będziesz, będziemy trochę dalej, wiesz...

Wiedziałem. Mimo wszystko to było dosyć smutne.

* * *

Dzwoniła. Pytała tylko czy nie mam książki, którą komuś pożyczyła i nie wie komu. Dziwne.

* * *

Może rzeczywiście wszystko jest prostsze niż się wydaje.

* * *

Dzwoniła znowu. Że wyjeżdża, że chciałaby pożyczyć, że wpadnie, może zadzwoni... Podobno przyszła, ale nie było mnie w domu - jakoś nie czułem żalu. Może to i dobrze? Tak.

* * *

Spotkałem ją w autobusie. Zobaczyła mnie. Mówiła straszliwie szybko i nerwowo. W panującym hałasie prawie nie mogłem jej zrozumieć. Uśmiechałem się niepewnie. Wszedłem do niej na chwilę. Wypiłem kubek herbaty. Powoli uspokajała się.

Ze zdziwieniem stwierdziłem, że jej towarzystwo sprawiało mi przyjemność. Cały czas...

* * *

Przyszła. Akurat był u mnie ktoś. Zadzwonił telefon. W czasie gdy ja tłumaczyłem coś znajomemu one rozmawiały, nie słyszałem o czym. Potem się dowiedziałem. Ja czasem nie rozumiem kobiet. Ich długich pazurów i ostrych, żądnych krwi kłów. I tego cholernego pragnienia posiadania na własność.


KOCICA

Usiadłem na ławce po drzewem na przeciwko starej muszli koncertowej. Choć to już koniec czerwca nie jest jednak zbyt ciepło i słońce co chwila chowa się za chmury. Siedzę tak i patrzę na chodzących ludzi. Dwóch zawzięcie dyskutujących starszych panów. Dziewczyna z wózkiem i dzieckiem na ręku. Małżeństwo z psem - szarym foksterierem. Spokój. Otwieram plecak aby wyjąć z niego książkę gdy czuję, że coś jest nie tak jak być powinno. Patrzę w prawą stronę i widzę go. Patrzy na mnie. Siedzi skulony na ławce i patrzy na mnie. Jest dość daleko ode mnie i nie widzę wyraźnie jego oczu. Ale powinny być czarne, tak czarne jak ich właściciel. Tylko białe brzegi trampek pozwalają zobaczyć gdzie ma nogi. Czarny, szeroki sweter skrywający jego dłonie w rękawach. Czarne spodnie. Bardzo krótko ostrzyżona głowa. Bezruch. Patrzymy na siebie aż słyszę jakiś trzask za plecami. Odwracam się - to tylko dwóch rowerzystów. Odwracam wzrok z powrotem w jego kierunku, lecz on już nie patrzy na mnie. Mija kilka, może kilkanaście minut. Nagle wstaje, robi dwa duże kroki - szerokie u dołu spodnie falują gwałtownie - i wskakuje na murek otaczający muszlę koncertową. Znika z filarem i przez chwilę go nie ma. Wraca. Jego ruchy są gwałtowne, nie porusza się płynie lecz jest bardzo precyzyjny. Mam wrażenie, że dokładnie wie gdzie postawi stopę robiąc kolejny krok. Zeskakuje na ziemię ja kot. Czarny kot. Patrzy gdzieś przed siebie. Podążam za jego wzrokiem i widzę dziewczynę...

* * *

Siedzą na ławce. Ona trzyma na kolanach torbę. Pochyla głowę do przodu. On przodem do niej, podciąga nogi i obejmuje kolana. Nie odrywa od niej wzroku. Zostawiam ich w tej rzeczywistej sytuacji. Dziwne, że potem sobie pójdą.


A..R

Balkon. Ciepły wiatr. Otwarte okno do sąsiedniego pokoju uchylone. Siedzę pod murem i słucham. Krew spływ z nadgarstka. Dwa podłużne wąwozy wypełnione brunatnym, gęstym płynem stanowią sens nie-istnienia. Sytuacja dojrzała do tego by być. Słyszę słowa, które brzmią jak bluźnierstwa. Jak zwierzenia świętokradców.

Szkoda, że nie pomyślałem, iż anioły nie mają kruczo-czarnych włosów (zazwyczaj).

* * *

"Człowiek idzie w deszczu i niesie na rękach umarłe złudzenia" - tak wtedy myślałem.

* * *

Nie potrafiła, pewnego razu, odpowiedzieć na moje pytania. A potem, miałem nadzieję, że jej się nic nie stanie. A potem spałem z głową na jej kolanach. I całowałem końce jej palców gdy ona spała.

* * *

"Róża jako pojęcie bezwymiarowe - Ty - Ja. Obraz jako słowo. [fragment nieczytelny]" - w takim stylu wtedy pisałem.

* * *

Wkurzyłem się kiedyś na nią gdy spóźniła się na obiad: rzuciła kilka słów przez okno, zostawiła mnie i wybiegła. Nie było jej dwie godziny i spóźniła się na obiad. Doprawdy bezczelność. Choć w końcu to i tak nie miało żadnego znaczenia. Żadnego znaczenia. Kompletnie żadnego znaczenia...

* * *

"3 czerwca, godzina 14:35. Siedzę u niej w pokoju i piszę a ona coś robi. Jest w dobrym humorze. Czasem myślę, że jesteśmy przyjaciółmi, choć właściwie dawno jej nie widziałem, choć czasem rani jak nikt inny.

Oczywiście jest nieco próżna. Twarzą w twarz z obiektywem i zrobi wszystko. Magia szkła, magia papieru.

No i poza tym nie potrafię jej niczego odmówić."

* * *

"Niech Bóg przeklnie wasze oczy." - tak to się miało skończyć. A rozpłynęło się tak jak ktoś zapomina o wysłaniu kartki urodzinowej.


WEWNĄTRZCZASOWA

Przystanek autobusowy. Szła. W ręku trzymała suchą bułkę, odrywała z niej małe kawałki i wkładała do ust. Gdy szła, wydawało mi się, że albo ma zbyt wąską spódnicę (szara - tak na oko bawełniana - tkanina), albo robi zbyt duże kroki. Siedziałem na ławce a ona przeszła kilka razy przede mną. Czekała na autobus, ale nie widać było pośpiechu w jej ruchach. Mogła by tak chodzić i czekać jeszcze kilka godzin. Była wtopiona w świat. Nie mogła zrobić czegoś nieodpowiedniego. Nie mogła się zatrzymać. Przyjechał autobus i Bóg-czas-los-i-przypadek pozwolił jej wsiąść. Ja wsiadłem także. Trzymała się poręczy nienaturalnie wysoko podnosząc rękę, lecz owa niewygodna pozycja była dla niej normalna - tak to musiało wyglądać. Miała bardzo dojrzałe oczy. Jesienne oczy. Liściaste oczy. A potem wysiadła w najbardziej odpowiednim miejscu na kuli ziemskiej i zbyt dużymi krokami w zbyt wąskiej spódnicy zniknęła pomiędzy budynkami.

* * *

Tak naprawdę to nie lubię jeździć autobusami. Chociaż...

* * *

Był tłok, jak to zwykle w piątki. Stojąc tuż obok słupa z rozkładem jazdy trzymała w ręku naszykowany bilet. Niepewny wzrok. Wsiadłem. Wsiadła. Rozdzieleni przez kilku ludzi w zatłoczonym autobusie. Stałem obok kasownika i patrzyłem na nią czekając co zrobi. Myślała czy schować bilet do kieszeni czy zdać się na ludzi i dać go komuś do skasowania. Zdrowy rozsądek. Spojrzała na mnie i poczuła, że coś jest nie tak. Czekałem na nią. "Czy można prosić o sk..." - i wyjąłem jej bilet z ręki. Skasowałem. Oddałem. A kontrolera jak nie było tak nie ma...


M

Kapelusz. Znak rozpoznawczy - kapelusz. A przecież tylu ludzi chodzi w kapeluszach. Ten jest brązowy, skórzany i nieforemny. Brzeg ma opleciony trawą i polnymi kwiatami. Otacza nas bardzo wielu ludzi. Stoją, siedzą, razem, w grupkach, rozmawiają, milczą. Wszyscy są zwróceni w kierunku sceny na której technicy pracują pomiędzy mikrofonami, wzmacniaczami i zwojami kabli. Patrzę na ten kapelusz. Czuję, że to jest możliwe. Pamiętam tę dziewczynę, która kochała kapelusze. Bardzo dawno. Stoję kilka metrów za nią. Zastanawiam się czy pamiętam jej twarz, czy ona pamięta moją. Idę, mijam ją, robię jeszcze kilkanaście kroków po wyschniętej trawie, zatrzymuję się, odwracam powoli i siadam przodem do tych wszystkich ludzi. Podnoszę wzrok. Nie wiem. Naprawdę - w momencie gdy powinienem uśmiechnąć się do siebie i powiedzieć "Tak to ona.", lub wzruszyć ramionami "Zdawało mi się..." - nie wiem. Patrzę. Przez chwilę spotykamy się oczami. Nic się nie dzieje. Czas płynie a jakby stał w miejscu. Ona wreszcie wstaje i odchodzi w bok - patrzę za nią dopóki brąz kapelusza nie rozpłynie się wśród innych kolorów. Wśród ludzi i wśród łąki.

* * *

Mijam ją jeszcze kilka razy tego dnia - wie, że się jej przyglądam. Lecz ja wciąż nie wiem czy to ona. W pewnym momencie mam wrażenie, że traci to znaczenie. Nawet jeśli jest zupełnie inną osobą.

* * *

Teraz już nie ma na głowie kapelusza. Ma na sobie jasne spodnie nieokreślonego koloru i wymiętą, przybrudzoną koszulę. Niby nic specjalnego, ale są tacy ludzie, którzy emitują jakąś energię. Nieuchwytne pole magnetyczne. Pozytywne wibracje. Idąc tuż przed sceną mijam ją. Po chwili znów. Stop. Odwracam się i idę za nią. Wymijam ludzi. Otoczenie rozpływa się w swoim bezznaczeniu. Już jestem tuż za nią. Odwraca się i patrzy się na mnie. Milczę. Nawet nie myślę, że mógłbym coś powiedzieć.
- Ładnie się uśmiechasz.
- ...dzięki - mówię automatycznie.

Chyba pierwszy raz w życiu usłyszałem słowa wypowiedziane w ten sposób - to brzmiało prawie jak "W jaki sposób umarli twoi rodzice?". Pada jeszcze kilka słów. Idziemy kawałek dalej. Siadamy. Znów kilka nieważnych słów. Może powinienem je zapamiętać.
- Czy nie przeszkadza ci, że mówię do ciebie w kapturze na głowie - pytam, bo faktycznie mam na sobie czerwoną bluzę z kapturem.
- Nie. Czy uważasz, że ma to jakieś znaczenie?
- Są ludzie, dla których ma.
- Nie, nie...

Dostrzegam, że ma bose stopy - nie zwróciłem na to wcześniej uwagi - dlaczego tego nie widziałem? Dlaczego?
- Kocham chodzić boso - mówię - ale tu trochę bym się bał.

Mam zachrypnięty głos i trudno mi mówić. Ta dziwna rozmowa trwa może kilka minut.
- Czy wiesz gdzie są budki telefoniczne bo tam umówiłam się ze znajomymi?

Wstajemy idziemy wolno. Wolno. Suche źdźbła trawy nie pozwalają jej chodzić zbyt szybko. Znajomi - dziewczyna i chłopak - siedzą na ziemi koło telefonów. Rozdzielamy się, ja idę dalej a ona podchodzi do nich.
- Dzięki! - woła.

* * *

Nie-ma-nas. (Nous ne sommes - pas au monde.)

* * *

Jest noc. Księżyc co jakiś czas wychodzi zza chmury aby za moment schować się za inną. Mdłe światła latarni. Zastanawiam się czy pamiętam to miejsce. To tylko rok czasu. Powinienem pamiętać. Coś charakterystycznego. Jest - widzę - małe, niewyrośnięte, można by powiedzieć cherlawe drzewka na trawniku przy ulicy. Rząd drzewek. To musi być gdzieś tu. Jeszcze kilka kroków. To któryś z tych bloków. Chyba ten. Jeszcze dwa metry, jeszcze metr, już. Spis lokatorów - jeden, dwa, trzy... osiem! Znalazłem. Stoję przez chwilę i odwracam się. Już po północy. Trzeba się przespać gdzieś a jutro dalej - na północ, jeszcze długa droga przede mną. Idę powtarzając w myślach "ulica Piękna dwadzieścia siedem, mieszkania osiem, ulica Piękna..." - nie zapomnę tego adresu.

* * *

Dzwoniła przyjaciółka M. - ta, dzięki której ją poznałem. Mówiła różne rzeczy, a ja czekałem. Wreszcie powiedziała, że wszyscy mnie pozdrawiają.
- Jacy wszyscy? - spytałem.
- No, wszyscy. Karol, Jacek, M., Żaba...
- Tak? A co oni robią? - właściwie to nie chciałem być podstępny.
- Karol i Jacek w Warszawie. Żaba też. M. w Krakowie na filologii hiszpańskiej.

Mimo wszystko byłem trochę zaskoczony. Ale... można się chyba tego było spodziewać.


SIOSTRA

Mam siostrę - czyż to nie piękne?

* * *

"...jest tak pięknie - w ogródku kwitną konwalie i bzy - mamią swym zapachem - wiruje mi w głowie ...i trawa - taka zielona, soczysta i miękka ...i motyle. Można się zatracić na chwilę... Wyglądam przez okno i ciągle widzę to samo. Chyba tak się przyzwyczaiłam, że nie zauważam zmian - a bzy jak zawsze - wychylę się przez okno i zatonę w ich zapachu całą głową. Włosy wplątują się w gałęzie. Fioletowo mi. A dalej konwalie przycupnęły w trawie - słodkie omdlenie ...i drzewa kołyszą się jak zielone baletnice.

Dla takich chwil warto czasem żyć."

* * *

Szkoda, że jest trochę mało realna.


MAŁA (I MOJE ALTER EGO)

(bardzo mi miło) A mnie tak średnio.

* * *

Energia - czyli ten czynnik, którego brak powoduje choroby nerwowe u ludzi takich jak ja... Czyżby to już schizofrenia paranoidalna (a może napisz - "dementia praecox")? Ech, mała... (wiesz, niejednoznaczne to "ech")

* * *

Jakby ktoś powiedział, że od jednego źdźbła trawy może zależeć twoje życie to nie uwierzyłbyś (no pewnie). No to ja ci właśnie mówię. Wszystko przez to cholerne źdźbło trawy - może dwa.

* * *

Kiedyś byłem z nią w miejscu, którego nazwy nie wymienię, gdyż jest to moja największa tajemnica (bzdury, bzdury!). Dźwigałem tę cholerną gitarę na plecach - nie wiadomo po co (wiesz po co, chociaż sam się nie okłamuj). Tak. Było zimno, ale nie pamiętam czy to była wiosna czy jesień (jesień - przypomnij sobie te liście). Acha, wspomnienia i słowa. Szkoda, że było tak zimno. Wracamy. W końcu zostawiłem tę gitarę u niej w domu (przecież od razu mogłeś tak zrobić - byłeś u niej przed wyjściem, głupek). Nie wiem czy planowałem i przewidywałem co się będzie działo kiedy po nią przyjdę następnego dnia (na pewno myślałeś o tym, reżyserze świata). No więc przyszedłem.

Ech... Szkoda słów. (dokładnie) Ona była pierwszą, która usłyszała "Zrozum..." (i ostatnią). To oczyściło atmosferę wokół naszych osób. Prawie skończył się tlen.

* * *

(popatrz czasami trochę realniej na świat, dobrze?)

* * *

Chyba nie potrafię. (kropka)


ANNA I CZŁOWIEK, KTÓREGO NIE LUBIĘ

Nie pamiętam jej pierwszych słów skierowanych do mnie. W każdym razie były one cieplejsze od otaczających nas ścian deszczu. Ironicznie brązowy sweter. Piękna sprawa. Co tu dużo mówić.

* * *

Człowiek P. był - jak zwykle - na swoim miejscu. Znałem go już parę lat. Zaczęło się od tego gdy poprosił mnie o kupienie piwa w sklepie a ja kupiłem nie takie jak on chciał - cóż, nigdy nie znałem się na alkoholach. Ale to był sygnał. Od tamtego czasu jego postać przewija się przez moje życie i nigdy nie wychodzi mi to na dobre. To jest człowiek, którego naprawdę nie lubię. On nie pasuje do siebie. Jest jakby nieforemny, nieodpowiedni. Istna żywa anomalia. Nie podchodzi pod żadne ustalone normy. Nie poddaje się istniejącym zasadom. Jest nie klasyfikowalny. Nikt go nie ocenia. Dzięki temu wyrywa życiu same najsmaczniejsze kąski.

* * *

Ona nie wierzyła, że pogoda się poprawi. Zresztą P. przysłonił wizje słońca. Stwierdziła, że wróci do swojego, naznaczonego kopalniami i dymem z kominów miasta. Wzorem nowoczesnych i trzeźwomyślących osób zostawiła sobie furtkę szeroką jak wrota stodoły: "gdybym nie zadzwoniła do czternastego to znaczy, że... bo wiesz myślałam, żeby pojechać jeszcze... wiesz, z takim gościem..." - oczywiście, że wiem.

* * *

Czasem, gdy jestem sam w domu, myślę, że P. to Szatan. Jak to dobrze, że mieszka jakieś trzysta kilometrów stąd.


KRÓTKOWŁOSA

Uniwersytet. Wydział matematyki i informatyki. Luty. Sesja zimowa. Kolokwium poprawkowe u pani magister A. Pani magister właśnie wyszła za mąż i jest w dobrym humorze, dlatego niektórzy zdający czarno widzą swoje szanse. A jest tych wszystkich zdający dużo - tak dużo, że nie mieszczą się w sali (bo przecież każdy musi siedzieć w oddzielnej ławce). Ale pani magister na wszystko znajdzie sposób. Sadza tych zdających algebrę (na przykład ja) razem z tymi co zdają analizę matematyczną (czyli właśnie ona - krótkowłosa) - pani magister jest uniwersalna i dlatego jednocześnie zdaje tutaj kilka przedmiotów.
- Ci, którzy nie zaliczyli pierwszego kolokwium piszą zadania z lewej tablicy, ci, którzy nie zaliczyli drugiego - te z prawej, a ci, co mają oba niezaliczone piszą zadania oznaczone kółkiem.

Wszystko jest zaplanowane i zorganizowane, tu nie ma miejsca na przypadek.
- Jakby coś to podasz jej kartkę, dobra?

To krótkowłosa szepcze do mnie pokazując dziewczynę siedzącą z mojej drugiej strony (czyli z prawej - bo krótkowłosa zajęła miejsce przy oknie, kryjąc się za odstającą zasłoną).

Pani magister pisze na tablicy kolejne zadanie a krótkowłosa wpatruje się w kredę i powtarza "Żeby była liczba, żeby tylko była liczba...", zaciska pięści i aż podnosi się z krzesła.
- ...plus pięć. - pani magister rozładowuje napięcie. Krótkowłosa opada na krzesło z ulgą. Blade zimowe słońce błyszczy w jej oczach.

Nie, nie jest bardzo ładna. Jej krótkie, lekko potargane włosy nie kojarzą się z matematyczną systematycznością. Ale promieniuje energią. Zmienia nastroje z sekundy na sekundę. Wierci się i wzdycha. Zamazuje długopisem kolejne rysunki i wykresy. Zastyga na chwilę wpatrując się w kartkę i gwałtownie zaczyna wypisywać linijki równań, rzędy cyfr i symboli. Potem podaję kartki między nią a jej koleżanką. Lubię pomagać, ale czy to pomoc? Kolokwium się kończy, wszyscy oddają prace i jej drobna postać znika wśród ludzi na korytarzu.

* * *

Ciekawe czy zaliczyła. Hmm...


JUSTYŚKA

W słowach (czasem pisanych - gdy boi się mówić) brutalna, jak mało kto. I pomyśleć, że to nawet nie przeszkadza. Powiem więcej - to mobilizuje do myślenia i prowokuje szczerość. Szalenie precyzyjna w dyskusji, choć robi wrażenie jakby przychodziło jej to bez trudu. Niesamowicie celna w argumentacji - jej wytłumaczenie w chwilę po przeczytaniu wydaje się tak oczywiste, że tylko zwijać się ze wstydu przed sobą samym i przed całym światem. I ona jest Dobrym Człowiekiem.

* * *

Siedzimy naprzeciwko - no, nie zgadniesz gdzie, w restauracji McDonald's, ale to zupełny przypadek - ani ja ani ona nic nie mówimy. Zerkamy na siebie i myślimy gorączkowo, co - jak - po co - kiedy - gdzie. Oczywiście zaczyna standardowo (na samą myśl się uśmiecham).
- Dzięki za list.

Właściwie to mógłbym chwilowo zostawić to bez komentarza, bo dopóki nie dostanę Odpowiedzi to nie mamy o czym rozmawiać. I dobrze, że przychodzi kolega, na którego czekaliśmy. Sytuacja rozpływa się w potoku słów na różne tematy. Życie. Czysta socjologia.

* * *

Nie wie jak mnie zaszufladkować. Bo mnie się nie da łatwo zaszufladkować, ale ona o tym nie wie.
- Inteligentny człowiek - myśli - o czym ja mam z nim rozmawiać?
- Tchórz - zapisuje w pamiętniku - przecież on się boi nawet własnego cienia!
- Jaki miły i kulturalny, hmm...
- Idiota - o co mu chodzi? Mógłby się jakoś zachowywać!

I tak dalej. A ja muszę dbać, aby waga nie przechyliła się zbyt mocno w którąś ze stron. Trochę to męczące ale już się przyzwyczaiłem.

* * *

A do tego robiła (własnoręcznie) koperty (zazwyczaj w kratkę).


IW-ONA

Wstęp: Do Szpitala im. J. Korczaka w Łodzi trafiałem dość często w czasach gdy chodziłem jeszcze do podstawówki. Leczyłem się na oddziale okulistycznym, przeszedłem operację, potem drugą, ćwiczenia, kontrole... Ponieważ właściwie dzieci tam nie były tak naprawdę chore - to panowały tam nieco inne zasady niż na pozostałych oddziałach. Można było chodzić. Trzeba było się uczyć na lekcjach w czasie roku szkolnego. W ogóle to nie było źle. Szczególnie raz.

* * *

Miała na sobie żółtą, frotową pidżamę. Nosiła okulary (jak większość na tym oddziale). I miała na imię Iwona i mieszkała niedaleko Łodzi. Zakochałem się od pierwszego wejrzenia - z wzajemnością. Była tylko o rok starsza - miała jedenaście lat. Taki czas. Szkoda, że nie pamiętam jej twarzy. Choć może gdybym się skupił. Może dziś mi się przyśni.

* * *

- Dobry wybór - stwierdziła pewna starsza pielęgniarka, która tam pracowała. I nie można się z nią nie zgodzić.

* * *

Nic nie trwa wiecznie. Dostałem od niej na pamiątkę takie "coś" do związywania włosów. Czerwone, białe i niebieskie części plastikowej spinki latały mi w snach przed oczami. Potem, może rok, a może dwa później pojechałem na rowerze do miejscowości gdzie mieszkała. Nie szukałem jej. Ale i tak byłem szczęśliwy.

* * *

Platon byłby w porównaniu ze mną rozpustnikiem. Tak, to była Czystość.


PLASTUSIA

Jak przyjemnie grzeje słońce i oświetla kamienice na rynku w Kazimierzu Dolnym (nad Wisłą, ale to przecież nie ma znaczenia). Jakieś chłopaki grają "Loosing my religion" w podcieniach. Ludzie chodzą uśmiechnięci, jedzą lody i jabłka. Siedzą pod kolorowymi parasolami, piją i rozmawiają. W oddali majaczą trzy krzyże na szczycie góry. Dzieci bawią się z psem. Czas prawie stoi w miejscu.

* * *

Siedzi na ławce obok i szybkimi ruchami szkicuje węglem zarysy dachów i wzgórz. Jest z Gdańska i uczy się w szkole plastycznej. Przyjechała na plener. Musi zrobić jeszcze parę szkiców a światło właśnie bardzo dobre... Nagle zrywa się, rzuca kilka słów, kładzie mi na kolanach teczkę z rysunkami razem z rozpoczętym szkicem i odbiega gdzieś w boczną uliczkę. Wzruszenie ramionami jest najodpowiedniejszą reakcją na takie zachowanie.

Wraca, siada, bierze swoją teczkę i szkicuje dalej. Spod węgla wyłaniają się kolejne drzwi, okna, budynki i chmury. Świat.

* * *

Chciałbym umieć tak rysować. Ale... Chciałbym też umieć rysować INACZEJ.

* * *

Trawa łąk otaczających Kazimierz jest zielona jak tylko zielona potrafi być świeża trawa. I słonecznie żółte są mlecze. I oszałamia zapachem siano. Magia nieskrępowanej młodości.

* * *

Zniknęła tak jak się pojawiła - i trzeba przyznać, że nie ona była wtedy najważniejsza. Przykro mi ale to jest prawda. Ces't la vie.


Z. DO KTÓREJ JEŹDZIŁEM ROWEREM

Kiedyś, a było chłodno, bo to w końcu jesień, stwierdziłem, że Z. ma imieniny za kilka dni. Hmm... Warto by wpaść - jakoś tak miło by było. Wsiadłem na rower i pedałuję - najpierw po kwiatka (różę ma się rozumieć). Kupiłem ładną różyczkę. Pani owinęła mi ją w błyszczącą i szeleszczącą folie, a ja - na rower i jadę dalej. Ale stwierdziłem, że tak w ręku to niewygodnie. Zatrzymałem się, pomyślałem chwilę i wsadziłem ją do plecaka - trochę wystaje ale to nic, dalej na rower i w drogę... Po pięciu minutach wyjechałem na otwarty teren i stwierdziłem, że wiatr jest zbyt duży i róża tego nie przeżyje, a poza tym folia hałasowała straszliwie. Zsiadłem z roweru i myślę. Co by tu zrobić? Trzeba by ją całą schować do plecaka, ale jest za długa. Za długa - więc trzeba ją skrócić. Pomagając sobie zębami skróciłem róże o jedną trzecią. Teraz już mieściła się do plecaka ale za to folia niezbyt pasowała do niej, trudno dam bez folii, tak nawet lepiej. No i pojechałem dalej z różą w plecaku...

Wstawiła ją do wysokiego wazonu, który dostała na urodziny. Chyba sprawiło jej to trochę radości. I mnie też.

* * *

Kiedyś, a było upalnie, bo to przecież lato, stwierdziłem, że mógłbym przejechać się do Z. Wsiadłem na rower, jadę i myślę - po co jechać tą trasą, co zwykle, skoro mogę polecieć na skróty - ulicą koło zakładów przemysłowych. Skręciłem i po chwili jechałem po wyłożonej wielkimi betonowymi płytami drodze. Ale fajnie. Tędy nawet jest z górki. Rower rozpędzał się a ja lawirowałem między wyrwami w nawierzchni. Już miałem dojechać do końca i skręcić w polną ścieżkę, gdy nagle - bach - zarzuciło mnie w lewo, w prawo i obręcz tylnego koła zaczęła dobijać do ziemi - złapałem gumę. "Cholera!" - myślę. Co tu robić, do domu daleko, do Z. trochę bliżej, ale też kawałek... W końcu zdecydowałem się zaprowadzić go do Z., zostawić i wrócić tramwajem a potem kupić dętkę i zabrać rower. Sprawdziłem jeszcze, czy to nie przypadkiem jakaś mała dziurka - ale to musiała być dziura jak nie wiem co. Więc złapałem rower za kierownice i zapycham. Z. była nieco zdziwiona, ale spoko, zostawiłem rower. Myślę, że to nie był dobry pomysł. Dętek oczywiście nie było nigdzie pod ręką więc następnego dnia ciągnąłem go z powrotem do domu... Szedłem jak ten głupi z tym rowerem a ludzie oglądali się za mną. Jeden pan nawet chciał mi pożyczyć pompkę - ale wytłumaczyłem mu, że niestety pompka tutaj nie pomoże. Gdyby nie to, że to była pierwsza guma w moim życiu, pomyślałbym, że Z. przynosi pecha. Ale to chyba nieprawda.

* * *

Kiedyś, a było niesamowicie zimno, jako że to środek zimy, pomyślałem - w taki dzień mam ochotę napić się z Z. herbaty. Ale w zimie ja nie jeżdżę na rowerze więc w ogóle nie ma o czym mówić...


PAMELA I WOODSTOCK

Trochę smutno. Idę sobie pomiędzy namiotami. Z odległej sceny słychać jak gitarzysta próbuje oswoić swój instrument. Idę w kierunku wjazdu. Trzeba wyjść do miasta, kupić coś do jedzenia...

Gdy widzę ją pierwszy raz, siedzi na stercie betonowych płyt, i patrzy w kierunku bramy. Mijam ją i wychodzę poza ogrodzony teren.

Wracam jakieś piętnaście minut później. Nie ma nic do roboty, koncert zacznie się dopiero za jakieś dwie, może trzy godziny. Chodzę sobie bez celu między namiotami, stoiskami z jedzeniem. Wtedy znowu ją widzę. Czymś zwraca na siebie uwagę. Ale nic, trzeba zanieś kupiony chleb do namiotu.

Mija kolejne pół godziny. Zdążyłem odwiedzić umywalnię open-air i ustęp. Ale czuje, że coś mnie ciągnie, by zobaczyć czy ona jeszcze tam siedzi.

Nie ma jej, gdzieś poszła. Cóż, zobaczymy, siadam sobie na tej stercie płyt i patrzę na wchodzących i wychodzących ludzi. Lubię patrzeć na ludzi.

Widzę ją, wraca od strony sceny. Nie zwraca na mnie specjalnie uwagi. Siada na trawie podciągając kolana pod brodę. Znów wpatruje się w bramę - na pewno czeka na kogoś. I nie wie co robić. Boi się, że nie przyjedzie. To jest dla niej nowa sytuacja i czuje się bardzo niepewnie. No dobrze - tylko dlaczego to znowu ja mam uratować świat?

* * *

- Nie będzie ci przeszkadzać, gdy usiądę obok ciebie? - pytam grzecznie (taki sobie formalizm). Wyrywa ją to z otchłani myśli - wykonuje ręką nieokreślony ruch i wydaje jakiś nieartykułowany dźwięk, który ma oznaczać, że jest to jej obojętne. I nic. Zadaję kolejne pytania, coś mówię. Ale ona myśli. Cały czas. Analizuje sytuację. Udaje mi się dowiedzieć, że czeka na dwójkę przyjaciół, którzy mieli przyjechać stopem ale jeszcze ich nie ma. A ona jest bez namiotu, ma tylko mały plecak i śpiwór.
- Wiesz, ja mam namiot, dwójkę, więc gdyby nie przyjechali do wieczora to możesz u mnie przekimać... - gdybym był dziewczyną to długo zastanawiałby się nad taką propozycją. Toteż chwilowo mi podziękowała. Siedzimy tak sobie trochę czasu. Ostatecznie i tak nic nie ma do roboty.
- Masz może kartę telefoniczną? - pyta nagle. Wyciągam z kieszeni portfel i podaję jej kartę.
- Jest jeszcze z dziesięć impulsów...
- Będziesz tu siedział? Ja tylko skoczę na chwilę i zadzwonię.
I pobiegła w stronę budek telefonicznych, zostawiając mi cały swój dobytek Czyżby zaufanie? Wraca. Widać, że nic nie zdziałała.
- Mogłabym zostawić u ciebie w namiocie plecak? I w ogóle chciałabym się przebrać... Tak w ogóle to jestem... - tu wymieniła swoje imię, które w ciągu kilku sekund wyleciało mi z pamięci. Podjęła jakieś decyzje, stworzyła plan gry. Wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się, wstałem i poszliśmy.

* * *

Przebrała się, zostawiła rzeczy i zniknęła. Spotkałem ją znowu jakąś godzinę później. Miała już na twarzy kilka kolorowych kwiatków (flower-power?), oprócz tego - na co nie zwróciłem uwagi, zielona torba z wizerunkiem Jima Morrisona. Jakby w lepszym humorze. Koncert się właśnie zaczynał - pierwsza kapela powoli rozkręcała publiczność...
- Potem zabiorę te rzeczy od ciebie. Dobrze?
- Spoko, ale gdzie będziesz spać?
- Tam - nieokreślony ruch ręki - pod tym dużym namiotem.
- Jak chcesz, ale jakby coś to możesz spać u mnie.
- Zobaczymy, może jeszcze oni przyjadą...

* * *

Oczywiście przyjechali. Ciekawe co im opowiedziała. Kamień jej z serca spadł. Z pewnością. Na szczęście.


KRSHNA

Siedzi i pisze. Na schodkach przed zamkniętą galerią. Ten zielony, o Jezu, sweter i pomalowane na żółto paznokcie. Te pokręcone włosy i uśmiechnięte szare oczy. No i mięciutki ołówek pogryziony na końcu.
- O czym piszesz?
- O życiu.

* * *

Idzie wolno i jednocześnie szuka czegoś w swoim szarym plecaku. Wreszcie wyjmuje zeszyt i ołówek, staje, rozgląda się wokoło i siada na błyszczących w popołudniowym słońcu schodkach. Pisze w tym swoim zeszycie. Jakaś pani z dwojgiem dzieci staje przed wystawą zamkniętej galerii i kontempluje stojące tam rzeźby a dzieci uwieszone u jej rąk ciągną we wszystkie strony jednocześnie. Jak tu się nie uśmiechnąć do świata.
- O czym piszesz?
- O wszechświecie.

* * *

Na schodkach prowadzących do galerii, przytulona do krawędzi muru, wciśnięta pomiędzy szklane drzwi i przepływający ulicą tłum ludzi. Pisze. Gryzie koniec ołówka, uśmiecha się do słońca i pisze. Zaraz obok dwudziestoparoletni mężczyzna w garniturze z telefonem komórkowym przy uchu tworzy kontrasty dla współczesnych Rembrandtów. A ona patrzy i ulica tonie w jej oczach.

Za chwilę wstanie i szybkim krokiem pójdzie do tramwaju, który przyjedzie natychmiast i zabierze ją daleko na południe miasta.
- Więc, o czym piszesz?
- Ale już musze jechać. Naprawdę.


F

Tak się złożyło, że coś potrzebowałem. Osobą, która od razu przyszła mi do głowy była F. Zawsze chciałem ją poznać. Trochę. Trochę bliżej. Może to ta srebrna rybka wpięta w jej bluzę. Spytałem się, pięknie, pięknie. Lecz ona mieszka w miasteczku P. - PKS: 2 złote 80 groszy.

Jedziemy, słońce przylepia nas do brązowych siedzeń. Wrażenia. Wrażenia.

* * *

- Pójdziemy tędy, bo jeszcze chciałam kupić chleb. W domu już chyba nic nie ma. Dobrze?
- Pewnie, przecież i tak nie wiem, gdzie mieszkasz.
Skręcamy w lewo, potem w prawo. Wchodzimy do małego sklepiku w kamienicy. Wzrokiem omiatam półki i widzę tylko jedną suchą angielkę oraz parę dokładnie czystych półek, zapewne po pieczywie. Patrzę na F.
- Nie ma chleba?
Sprzedawca - wysoki, chudy człowiek w okularach o czarnych oprawkach - wzrusza ramionami i kiwa głową.
- Ojej, na pewno? Co ja powiem mamie. Ani jednego?...
Sprzedawca patrzy uważnie na F. sponad swoich okularów.
- Ile pani chce? Jeden?
Schyla się i wyciąga spod lady duży, ładnie wypieczony bochenek chleba. Podaje go F., a one chowa go do foliowej torebki a potem do torby. Podaje sprzedawcy kilka drobnych monet.
- Dziękuje - głos sprzedawcy wydaje się być chłodny.
- Dziękuję bardzo - uśmiecha się F. i wychodzimy - ...a wiesz, u mnie pod oknem rośnie taki duży bez, i wiesz, gdy spadnie deszcz...
- Zapach?

Nawet nie musi odpowiadać wzrokiem.

* * *

- Co robisz, Jancio?
- Cofam czas.
...
- To warto tak było?
- Warto było.

* * *

Botwinka, świeża zupa z młodych buraków. Pies, którego niektórzy nie uznają. Kartki z treścią na ścianach. Wiersze Poświatowskiej. Dzieci, które nie są złe, tylko że nikt ich nie kocha. Cały świat. Jest o czym mówić.

Kiedy tak patrzę na nią, to jestem pewien, że Bóg jest. W tych dłoniach, które pomogą. I w tych oczach, które błyszczą, gdy widzą przestrzeń i śnieg i zieleń. Ona czasem mówi, że to nieprawda, ale wiem, że na szczęście nie ma racji.

* * *

Dawno. Delikatnie otwiera drzwi. Zagląda do środka. Dobrze, nikogo nie ma. Jest niesamowicie cicho. Powoli wchodzi do środka. Zamyka za sobą drzwi. Wolno, omijając porozstawiane krzesełka idzie wzdłuż ściany spoglądając w oczy postaciom na zdjęciach wiszących na tablicach.

Potrąca leżącą na krześle tackę, która spada na podłogę z głośnym brzękiem. Echo przedłuża oczekiwanie na powrót ciszy. Metaliczny dźwięk odbija się przez długą sekundę od białych ścian.

Podchodzi do leżącego w kącie materaca, siada. Z tej perspektywy pomieszczenie wydaje się całkiem duże. Patrzy przez moment na wiszący na przeciwko krzyż. Zwykły drewniany krzyż.

Wyciąga z plecaka książkę. Podręcznik do historii. Otwiera na koknretnej stronie i usiłuje skupić się na tekście. Czyta wyraz po wyrazie. Wyraz po wyrazie.

W pewnym momencie litery rozpływają się i zlewają ze sobą. Wracają myśli o tym, że siedzi tu teraz. Tutaj. Opiera głowę o białą ścianę. Szorstka biel dotyka jej policzka. Ściana nie jest zimna. Wręcz przeciwnie. Jest cieplejsza od mglistej czerni za oknem.

I cały obraz przed oczami drży i spływa lub osiada na rzęsach.

* * *

Kiedy idziesz z kimś poważnym do porządnej restauracji restauracji, w jakiej dawno (a może nigdy) nie byłeś. I boisz się trochę. W każdym razie czujesz się niepewnie. Wtedy on mówi "ja wezmę to i tamto, a co dla ciebie?". To co odpowiesz?
- Czego pragniesz w życiu?
- A ty?
- No... wiesz...
- To ja tego samego.

* * *

...a potem dzień się skończy i dopiero gdy minie kilka lat, może rok, może parę miesięcy, wtedy zaczniesz dzielić czas na "przedtem" i "potem". Na to co było wydarzyło się przed tym dniem, i na to co wydarzyło się później. Symbole. Symbole najważniejszych dni.

* * *

Najcudowniej jest gdy leżąc na świeżej trawie wśród brzózek złapiemy trochę słońca na palec a potem powoli, piaszczystą drogą idziemy na księżyc.

* * *

[nie nie nie powiedziało kurczątko (fragment nieczynny z powodu remontu)]


BAŚKA

Ma proste kasztanowe włosy i oczy w kolorze miodu. Długi wełniany szalik. Wytarte jasne spodnie. Na ramieniu wypłowiały zielony plecak. W ręku książkę w podniszczonej obwolucie. Na ustach pytanie.
- Nie wiesz którędy się idzie na rynek? Jestem pierwszy raz we Wrocławiu...
- Ja jestem drugi raz, ale mniej więcej wiem. Zresztą mam plan miasta.

Więc idziemy. Ulica. Park. Stary, wiecznie otwarty przejazd kolejowy. Jakiś bazar. Bloki. Kamienice. Jestem pewien, że trafię. Jeszcze kilka minut. Jest. Rynek.

* * *

Rynek. Więc siedzimy.
- Mam na imię Baśka.
- Marcin - podaję jej rękę.

Wygląda pięknie w świetle popołudniowego słońca. Kieruje twarz w jego kierunku i przymyka powieki. Jakaś babcia drobi bułkę dla kilku gołębi, które chodzą koło jej nóg. Dwóch mężczyzn pod pomnikiem pije wino. Koniec świata jest bardzo daleko albo bardzo blisko, w każdym razie na pewno nie pojutrze.

* * *

Nadal siedzimy.
- Chcesz pół bułki? Została mi z pociągu.
- Pewnie - odgryzam kęs od podanej mi połówki bułki z szynką i z sałatą, przeżuwam go i połykam - ja mam trochę jabłek, wczoraj spałem u takiego fajnego faceta w sadzie, znaczy, pod namiotem.
- Masz namiot?
Wskazuję ręką pakunek przyczepiony do plecaka, przełykając kolejny kawałek bułki. Dawno nie jadłem czegoś porządnego.

* * *

Wciąż siedzimy. Pytam.
- Co planujesz?
Wzrusza ramionami. Wiadomo: "a co tu jest do planowania, mogłabym tak siedzieć całą wieczność".
- Właściwie to po co tu przyjechałaś? Znaczy, jeśli to nie tajemnica...
- Nie, byłam załatwiać akademik dla siostry, bo ona pojechała do Hiszpanii. A tu zadzwoniła pani z uniwerku i powiedziała, że jak się ktoś nie zgłosi do piętnastego to później będzie trudno coś załatwić. No i ja przyjechałam, ale tu mi powiedzieli, że potrzeba zaświadczenia o zarobkach. Zadzwoniłam do domu i mama jutro przefaksuje je tutaj. Powiedziałam, że prześpię się w schronisku młodzieżowym... Ale najpierw chciałam tutaj, na rynek...
- Wiesz, w schronisku może być trudno o miejsce.
- Tak... zaraz pójdziemy. To znaczy ja pójdę. Możesz mi pokazać plan miasta?

* * *

Rynek. Siedzimy. Wstajemy. Zbieramy się. Ja zarzucam plecak. Ona podnosi swój. Idziemy.

Przy drzwiach z tabliczką "PTSM" domofon. Obok stoi jakiś człowiek i przegląda trzymaną w ręku książkę. Podchodzę i naciskam guzik. Pytam.
- Nie ma wolnych miejsc - odpowiada głośnik.
- Excuse me, what did she say? - to ten mężczyzna z książką.
- There's no room here - odpowiadam, a on nie wygląda na zadowolonego z mojej odpowiedzi.
- Do you know any other hostels out there?
Pokazuję mu na mapie drugie schronisko. Jest kawał drogi stąd, ale on nie wygląda na zrażonego, dziękuje i odchodzi a ja patrzę na Baśkę. W tym momencie drzwi otwierają się, z budynku wychodzi para ludzi w średnim wieku. On - w opiętej na brzuchu koszulce z czerwonym liściem klonu i napisem "Canada forever", w białym kapeluszu, z plecakiem. Ona - w wielkich przeciwsłonecznych okularach, w niebieskiej bluzie z kapturem i szarych spodniach do pół łydki. Błyskawicznie łapię zmykające się drzwi i wchodzimy do środka.

Miejsce dla Baśki się znalazło. Schodzę po schodach... Jeszcze parę sekund przy oknie na korytarzu. Błysk zachodzącego słońca w metalowej rynnie. Trzeba iść - droga wzywa.

* * *

Acha, tak naprawdę, to we Wrocławiu byłem też pierwszy raz. Powiedziałem, że drugi. Bo może to gra. Gra o słońce na twarzy. Gra o słońce na kamiennej powłoce rynku we Wrocławiu,


LISICZKA

Ma spodnie-ogrodniczki, cudowny głos i koszulkę w paski. Wystarczy, aby było widać, że jest malutką, bezbronną dziewczynką, którą los rzucił na pastwę światu.

A świat jej wmawia, że wrażliwość to błąd. Że czułość należna jest tylko bohaterom. Że sens jest oczywisty i dwukolorowy. Że dobro zależy od długości i szerokości geograficznej. Że ich słabość to nasza siła. Że Bóg z nami. Że wolność, po co nam wolność?

* * *

(...)

Miałaś znów przyjść
spojrzeć
usiąść trochę
troszeczkę
Bliżej

(...)

* * *

Nie mogła uciec, bo nie można uciec z domu. Bo nie można się schować na ulicy małego miasteczka. Bo nie można się zasłonić czymś co jeszcze nie istnieje. Bo nowość to nieufność, a wrócić zawsze można. Bo "...ale to chyba nie tak...". Bo anioły to takie malutkie ikary - sierotki przygarnięte do nieba, a Bóg z nami.

* * *

Akwarele. Akwarele. Droga, kawałek lasu, chmury. Zielenie, brązy, żółcie. Szarości. Świat. Dwadzieścia na piętnaście centymetrów.

* * *

Kiedyś będzie tak. A może już się stało. Z małej dziewczynki stanie się nagle dorosłą kobietą z całym życiem na barkach. Nie mogącą pozwolić sobie na kaprysy. Kolory trochę wyblakną. Czegoś tam będzie szkoda. Czasem przy sprzątaniu natknie się na jakiś przedmiot przywracający wspomnienia. Tyle, żeby westchnąć i zamyślić przez chwilę. Małe miasteczko będzie nadal małym miasteczkiem. Idee rozejdą się jak przyjaciele. Coś zostanie, tylko co?

Pióro pisze kolorem brudnej, szarej zieleni z odcieniem błękitu.


RUDA

Od jakichś czterdziestu pięciu minut stałem na wylotówce z Włocławka. Było jeszcze wcześnie a po przespanej w lesie nocy czułem się świetnie, byle tylko jechać dalej. Niebo prawie czyste, słońce choć jeszcze nisko wybija się ostrymi błyskami spomiędzy liści przydrożnych drzew. Jeszcze wcześnie.

Jedzie samochód, stary zielony Żuk. Mija mój wyciągnięty kciuk i zatrzymuje się jakieś dwieście metrów dalej. Na piaszczyste pobocze zeskakuje drobna dziewczyna o rudych włosach. Wyciąga z szoferki duży szary worek i zatrzaskuje drzwi. Kierowca włącza migacz i zawraca w kierunku miasta, a dziewczyna podnosi worek, zarzuca na ramię i zbliża się do mnie.
- Cześć, ale ekstra facet, ten kierowca, wiózł mnie kawał drogi do Włocławka i do tego jeszcze podrzucił tutaj, na wylot... Masz coś do jedzenia?
Wyrzuca z siebie słowa jednym tchem. Kładzie worek obok mojego plecaka i siada na nim.
- Coś jeszcze mi zostało, jakieś pół chleba. A, mam dżem, morelowy, prawie świeży - wyciągam z bocznej kieszeni woreczek ze słoikiem a z górnej zawinięty w ręcznik chleb - dam ci noża to pokroisz i zjemy.
- Świetnie, o rany jak ja lubię dżem. Gdzie lecisz? Jak chcesz to możemy skoczyć kawałek razem, to w najbliższym mieście ja coś kupie do żarcia.
- Teraz to już wracam do domciu, do Łodzi, od trzech tygodni jestem w trasie.
Nóż jest tępy i chleb kruszy się ale i tak wychodzą jej całkiem równe kromki. Smaruje je grubo żółto-pomarańczowym dżemem. Kanapki układa na rozłożonym ręczniku, dokładnie wyciera nóż. Łapczywie chwyta najgrubszą kromkę i wbija w nią zęby. Ja też biorę się do jedzenia.

* * *

Piknik na skraju drogi.

* * *

Jedziemy... Kierowca coś mówi, ale nie słyszę go przez szum silnika. Słońce rozgrzewa asfalt. Robi się sennie. Samochód mocno wyładowany połyka kilometr za kilometrem. Ruda próbuje opierzeć głowę na moim ramieniu ale samochód zbyt trzęsie aby spać. Kolejna dziura i Ruda łapie się za ucho, którym uderzyła o brzeg oparcia. Wzdycha. Jedziemy...

* * *

Deszcz. Zdarza się. Stary wiejski przystanek PKS. Siedzimy skuleni starając się ukryć przed zimnym wiatrem. Brak słów. Po plecach przebiega mi dreszcz. Ruda wpatruje się w strużki wody torujące sobie drogę na wydeptanej ziemi przystanku.

Przyjeżdża jakiś autobus. Zatrzymuje się, przez zamazane szyby widzę kierowcę. Patrzę na Rudą, ona na mnie i macha ręką. Autobus odjeżdża. Bez sensu - przecież i tak nie wiemy dokąd on jechał.

Czuję, że ten deszcz nie potrwa długo. Nie może. Jeszcze najwyżej piętnaście minut. No, może pół godziny.

* * *

Razem z pierwszymi promieniami słońca na pojawia się stary, pomarańczowy duży fiat. Zatrzymuje się na poboczu. Podbiegam, otwieram drzwi z przodu - niespodzianka - nie ma siedzenia. Za to za kierownicą uśmiechnięty od ucha do ucha brodacz.
- Pakujcie się z tyłu. Musiałem wywalić to siedzenie bo mi się towar nie mieścił - wyjaśnia.

Więc pakujemy się i ruszamy. Z radia rozkręconego na cały regulator wydziera się Jim Morrison - "My wild love went riding...". Samochód rozchlapuje kałuże i toczy się. Byle do przodu. Jedziemy...

* * *

Wysiadam na skrzyżowaniu gdzie stanęliśmy na czerwonym świetle. "Trzymaj się. Do zobaczenia." - wołam do Rudej. Macha do mnie ręką a ja przedzieram się między stojącymi samochodami w kierunku chodnika. Ktoś trąbi. Jeszcze widzę jej twarz i błysk słońca w szybie i już nic. Ale to nie koniec. To nigdy nie jest koniec. Już niedługo znowu. Pojadę.


MILKA

Duże miasto daleko od domu. Całkiem daleko. Ma w tym miejscu wyznaczone miejsce spotkania przed powrotem. Takie życie. Trzeba kiedyś wrócić. Ma krótkie ciemnobrązowe włosy i spinkę z kwiatkiem, złocień - margaretka. Biało-niebieską sukienkę, na nogach sandały z jasnej skóry. Wygląda naprawdę ładnie. I jeszcze ten zegarek w dziwnym kształcie - podobny do tych jakie kupuje się małym dziewczynkom na straganie koło zoo.

* * *

- Kupiłam sobie taką ekstra czarną bluzę z kapturem...
Próbuję w wyobraźni ubrać ją w taką szeroką bluzę z wielkim kapturem i nie bardzo mi to wychodzi. Jest zbyt delikatna w swoim błękicie.

* * *

Puk, puk!?

* * *

Dlaczego Milka? A spróbuj wymyślić jakieś ładniejsze zdrobnienie od takiego imienia jak Ludmiła...


M. IVY

Siedzi na schodach pod domem kolegi. Jest wiosenna noc - niezbyt jeszcze ciepła. Już dawno nie ma siły płakać, nawet złość jej przeszła. Ale jeszcze za wcześnie żeby wracać. Jest zimno. Niby wiosna ale jeszcze zimno. Ulica jest pusta, czasem tylko przejedzie jakaś taksówka. Która to może być godzina? Druga? Trzecia? Powieki się kleją ale od wilgotnych murów bije zimno. Zresztą bałaby się zasnąć na cudzej klatce schodowej czy schodach.

Jakiś człowiek po przeciwnej stronie ulicy w płaszczu z postawionym kołnierzem. Znika w bramie. W jednym oknie zapala się światło. W innym gaśnie. Oczy kota błyszczą w piwnicznym okienku.
- Dobry wieczór. Poproszę jakiś dowód tożsamości.

Przestraszony wzrok pada na górującą nad nią sylwetkę policjanta. Blade światło latarni nadaje rysom twarzy diaboliczny wyraz. Podnosi się i niezdarnie wyjmuje z tylnej kieszeni spodni portfel z dokumentami. Bez słowa podaje mu dowód osobisty. Policjant przegląda go i notuje coś w swoim służbowym notesie.
- Nie powinna pani siedzieć o tej porze sama tutaj. Coś się, nie daj Boże, stanie i potem my mamy kłopoty, że na ulicach niebezpiecznie i w ogóle...
- Ja wiem. Ja zaraz pójdę, czekam na kolegę.
- Tak... Dobrze... To dobranoc.
Widać jest w dobrym humorze mimo iż nocna służba nie jest wcale przyjemna... Odchodzi wolno w głąb ulicy i znika za rogiem.

M.Ivy siada z powrotem na schodach. "Szkoda, że się nie zapytałam o godzinę" - myśli - "Może już wracać? Nie. Nie chcę. Jeszcze nie."

* * *

[...] Niebo. Miłość i bezpieczeństwo dla małej dziewczynki. [...]

* * *

"...dostałam perfumy na gwiazdkę. Tak, znaczy... nie, od kolegi. Wild Musk. Musiał wydać kupę forsy. Szok. Kiedyś tam gadałam, że tak lubię ten zapach. I że jak będę bardzo, bardzo bogata to sobie kupię. I tu nagle. Szok. Bo wiesz. Kiedy byłam bardzo mała tata kupił mamie właśnie takie perfumy. I od tego czasu strasznie lubię ten zapach. Bardzo miło mi się kojarzy. Ech... Ten kumpel. Wydał chyba całą kasę żeby mi zrobić przyjemność. A... tak to było bardzo dawno. Do dziś pamiętam ten dzień. Było tak słonecznie. Pewnie cię to śmieszy. Co? Tak... Ale to było pozytywne westchnięcie? Smutek istnienia. Nieistnienia? Smutny jesteś dzisiaj. Ale? Acha. No dobrze. Pa pa. No... do zobaczenia..."

c.d.n.n.
Last modified: 2006-11-04 01:40:44 (v423)   Valid XHTML 1.0

(c) 2009 Marcin Gryszkalis