The Fork
http://the.fork.pl/words/return/
 the.fork.pl
 Site
 Credits
 Contact
 Powered by
 The Story of Fork
 Words
 Sermon on the Hill
 Antybiografia
 Angel
 Devil
 Powrót z...
 Simon T.
 Favourite poems
 Roam
 Sounds
 The Lost Faith
 Atari Reloaded
 Players
 Code
 Saker
 Moon phase
 KB24
 Attic
 PLC
 33doi
 DemoScene
 Atari
 Logrus
 Cryogen
 Crew
 History
 Stuph
 Pictures
 Ascii Art
 Set One
 Set Two
 Set Three
Leaflets

Dariusz Radziejewski - Powrót z wakacji

Aura związała się z mokrymi trocinami, kiedy padał deszcz, i świeżo ciętymi deskami. W domu dymiła zupa fasolowa, podłoga była wypastowana, w komórce suszyło się drewno.

Przy ścianie za stodołą rósł młody klon. Ścianę oświetlało popołudniowe słońce, w dziurach wiły gniazda jaskółki. Na tym drzewku się wygrzewał przyparty do muru ciepłym światłem. Albo siadał na górce, na brzegu żyta, pod sosną, i patrzył na drżący upał.

Resztki zagrody po drodze ze Studzieńca przez las. Tu nikt nie chodzi. Zarośnięte podwórko. Z boku jest duże mrowisko, pod nogami mrówek szeleszczą suche liście.

Jest tak gorąco, że wściekają się ciągniki i kombajny. Stado krów miętoszone przez zapiekłego psa. Potem w chłodniejszym powietrzu mija wysoką kukurydzę. Krótko przed kolacją dwie blondynki z końskimi ogonami wygrzewają się na przyzbie. Stodoła przygięta i taki rozgardiasz na podwórku, że na środku między zardzewiałym żelastwem widać już mech. Z tyłu zielone bajoro, zimna wilgoć idzie z łąk. Obok stogu bocian. Chłopak siusia i ogląda się. Wrześniowy aromat palonych łętów. Woda w jeziorze ciepła i miękka, falujące trzciny. Lekki zapach bagna.

Trzymał ręce w ziemi chłodnej i wilgotnej albo w piachu ciepłym i sypkim. Kopał dziury przez czarną warstwę ku żółtej aż do studziennej wody. Napotykał potrzaskaną porcelanę i niewypalone dyski porcelitu.

Pijany wuja Pyk chce wracać przez pola z tego wesela. Pijany jak bela, bo wraca z wesela. Łysemu ktoś ciągle chlastał mokrą ścierą w łeb. Łysy nie miał pojęcia kto. Widownia ze śmiechu konała.

- Z tego Jerzola to się można uśmiać. Mówię mu, ale ty masz ładne córki, Jerzy, a on tak, bo oczy mają za mną lazurowe, a ledwie na te ślipia przepite widział.

Między starym igliwiem wypęczniały kępki świeżego mchu.

- Miał raka wątroby i tylko zsiadłym mlekiem się żywił. Ona mu tak nastawiała miseczek i on tylko tym się żywił. Jak umarł, to był cały żółty. Zawsze taki chudziutki, do roboty też nie był zanadto. Zawsze stał z nogą na łopacie i palił papierosa.

Wraca z roboty zmęczony i nagle zwalony w trociny piwskiem. Widać pole przez szpary między deskami wychodka. Kilka much się szarpie w pajęczynie w rogu. Zapach starych gazet. Stare tytuły.

Kilka okrężnych ruchów po letnich peryferiach, po zarośniętych torach kolejowych. Prześlizguje się po smrodliwych stawkach oczyszczalni ścieków w jakieś pogodne popołudnia i mija podmiejski fetor z zakładów przemysłu ziemniaczanego.

Na skrajach leżały wyorane kamienie i polodowcowe głazy. Można by tu zrobić śmietnisko z blachą, przedpotopowymi butelkami, starą papą, porcelitowymi odpadami. Plastikowe pojemniki po olejach. To już zarasta. Kiedyś autobus zjechał do rowu i wszyscy biegli popatrzeć, jak się będzie wygrzebywał z rozmokłej łąki.

Ironiczne cwiszenrufy z sali.

Kupki petów i placki śliny wokół ławki. Wypalone zapałki, rozbite szkło, patyczki od lizaków. Pociąg jechał wolno i bezcelowo, ludzi było mało, a jeszcze zwalniał przed Notecią. Para, spaliny, tłusty brud. Zapach smolonych podkładów, rdza, smary i deszczówka.

Tam w zimnym powietrzu jest zapach słodkich jabłek. Świeżego chleba. Leży na suchej trawie i nie myśli o cieple. Prowadzi rower po piaszczystej drodze. Wysoko unosi nogi przez kałuże. Dużo tlenu, dużo ruchu i porzeczkowe wino. Spala się zapach krajobrazu. Opromienieni smacznym słońcem wiosny popłudniowi emeryci czekają. Zagląda w umeblowanie i lektury, wdycha zaduchy szaf, szpera po szufladach. Zwolennik piwa z lodówki w upalny dzień i dymu chlebowego z nocnego wypieku. Przystaje przy otworach wentylacyjnych i się zaciąga.

Zogniskowanie przebłysków. Nostalgia języków z różnych czasów i różnych przestrzeni.

Jesienny powiew pełen kałuż, mokrych liści, smażonych frytek, przypalonego pierza.

Dobrze robiła odludna szosa do Kaczor po pradolinie. Można było rozpuścić ręce i czesać żyzne podmuchy po godzinach ślęczenia.

Jedzie się z Piły przez Ujście, autobus ociera się o ściany domów przy późnym słońcu, z okna kiwają rozzuchwalone dziewuchy. Ujście.

Gdyby zejść w prawo ścieżką i potem parowem jeszcze niżej, doszłoby się do źródeł i dwóch stawów, jeden z żółtą łachą, gdzie wpada strumyk. Gdy przełknie się haust źródlanej wody, to na moment traci się równowagę.

Z pociągu widzi się liczne jeziora pomorskie z okoliczną gęstwiną i wyraźne pobliża domostw. Wszystko przyżółcone skośnym słońcem, a potem tonące w deszczu. Na kolację bywają smażone karpie. Nowa książka pachnie farbą drukarską.

Niechętnie powraca z piachu dróg śródleśnych. Najpierw zaczaja się na przedmieściach. Potem się zjawia i pachnie jak wino kilkuletnim zapomnieniem. Zapoznany aromat.

W drodze przepada wraz z jaszczurkami w suchej trawie, już jest las iglasty i las liściasty. Wącha mech z tajemnicą ostatniego deszczu, próchno, korę. Spija krople oskoły z brzóz.

Kształty były jeszcze dość płynne, a mleczne mgły o świcie, co stały nad jeziorami, stawami i rowami i zbierały się w niższych partiach łąk, były bardzo wyraźne. Tak dysząc klimatem zroszonej łąki. Zaciąga się w szuwarach.

Dziadek zasiadał w Wielką Sobotę do golenia w podkoszulku, stawiał lusterko na stole w kuchni, ostrzył brzytwę o wyświechtany do połysku pasek i golił się długo, strojąc ułatwiające miny, ze świąteczną pieczołowitością. A potem sprawdzał wierzchem dłoni gładkość brody i policzków.

Kiedy ustaje wreszcie deszcz, nieruchomieje wszystko, jest tylko czyste, nawilżone powietrze. Mokra trawa, parujące igliwie, liście. Zapach zaoranej ziemi. Horyzonty jeszcze parują mgiełką podeszczową, słońce już przesącza się przez aromatyczne opary. Po południu znowu pszczeli zapach unosi się nad łąkami.

W ciszy przedwieczornej ptasie instrumenty brzmią najczyściej. W dole gorzkie rośliny cienia i dostatku zdrojowej wody.

Wszechstronny zapach obieżyświatów.

Smak powietrza pełnego odosobnienia. Łagodna siła rozlewa się po wnętrzu. Wieczorną obwodnicą wracają samochody. Dopóki ono nie zanurzy się w lesistych pofałdowaniach po drugiej stronie niecki.

Był późny wieczór, podmiejska okolica pachniała świeżo skoszoną trawą i pobliskim lasem. I ogrodami działkowymi. Od strony stawów dochodziło kumkanie żab. Całonocne kumkanie żab.

Na razie dosyć mokrych, zimnych łąk, bajorek, przymglonych rowów. Teraz mnóstwo jazgotliwych wróbli w alejkach i ogródkach. Kwitną wiśnie. Paruje rosa.

Swoje piwo wypił samotnie nad jeziorem, w zielonej, wilgotnej ciszy. Woda pokryta rzęsą. Ślady nocnej ulewy.

Pociąg przejeżdża po kładce nad głęboko wyrżniętym jarem, po którego dnie płynie ledwie struga do jeziora zarosłego trzciną i łozami. Kolejowy gruchot wlecze się krajoznawczo. Każde jeziorko z dzikimi kaczkami, każdą sadzawkę z gęsiami nie opodal chałupy. Oderwane miasteczka z wieżą kościelną i ciśnieniową. Suche dojrzewanie żyta i pszenicy, pełno łubinu na skarpach.

Wuja Stachu zmarł na raka przełyku. Zaraz po wyjściu od lekarza, który mu dał najwyżej trzy miesiące życia, poszedł na piwo blady jak trup, pomarszczony, łysawy, z wybałuszonymi gałami. Popijał małymi łyczkami i nie dowierzał. Kasztany, liście i żołędzie, cały ten jesienny śmieć, wszystko to zasypywało obficie drogę. Topolowe cienie wyciągnęły się jak długie na pustym polu. Potem były zrudziałe łęty, sczerniałe łęty. Pod wieczór po robocie dym ognisk o zapachu pieczonych ziemniaków mieszał się z mgłą przyziemną.

Maryla była z nim w nocy, gdy umierał. Pyta go, czy posłać po księdza, kiedy się zaczęło, a on kręci głową, że nie, i po lekarza - charczy. Ksiądz zły, że do trupów wzywają, ale dobry był chłop, lubiany, jedyna wada, że pił.

Rybak emeryt siedzi w łodzi przez cały dzień. Spławik kołysze się na słonecznej fali. Pachnie ziemią, wodą i ogniskiem pogodny dzień października. Więdną nasłonecznione liście, szkoła zaczyna się na dobre. Wieczory w cukierni, kiedy już chłód ciągnie po nogach. Kartofle wiozą z pola.

Babcia nudno przędzie w zimowe wieczory. Nasza jest noc, a oprócz niej nie mamy nic. Mglisty las na progu zimy. Leśne bajoro zasypane liśćmi, poprzerastane trawą, z cienką taflą lodu. Te kanconetki, cóż one są winne? Wczesne szarówki powrotów z roboty do swojej dziury, powitalne ujadanie kundli, zapalanie się domowych świateł, kiedy sarny i dziki wychodzą na żer w ciemne pole. Zapomniane arietki.

Tamta przedwieczerz. Snopy pomarańczowego kurzu między drzewami, przekładaniec światła i cienia. Szron na płowej trawie, szron przyczajony w zagłębieniach i na północnych igłach sosen. Odkryte pole wygięte ku słońcu, toteż źdźbła oziminy oblepione świecącymi kroplami.

Spokojne dopalanie się przy kuflu złotego piwa, pogodny dziadek wieczorem w środku ciepła, światła i gwaru.

Tak szybko wycieka jak okazjonalny wiersz nieznanego poety na peryferiach piątkowego wydania regionalnej gazety. Oddechy w stercie zielonych gałęzi sosnowych. Aż do popołudni przytłoczonych parnym niżem o wiele później.

Więc co? Kontemplować kalendarze, kontemplować mapy. Liście żółkną w połowie sierpnia po gorączkowym czerwcu i lipcu, lato słodko się poddaje. Drugorzędny pociąg wolno przecina płytkie ciepło z pasmami chłodu w bezwietrzny czas przed kolacją. Leśna atmosfera po ulewie, mokre maliny. Zapach oślizłych grzybów w ciepłej mżawce. Kałuże na całą szerokość drogi. Świerki i jodły w głębi tej płytkiej kałuży.

Żyto czernieje w stogach, nie skoszony jęczmień do kolan sięga. Klony już czerwone na czubkach, bladożółte brzozy. W zdziczałym sadzie nie opodal zarośniętych fundamentów gruszki o drętwym smaku.

Cała nizina pachnie trawą i krowami. Kot poluje w stogu siana. Kozioł z czupurnymi parostkami, ociągając się najwyraźniej, ucieka przez rżysko do pobliskiego zagajnika. W burakach i wyblakłej pszenicy rzępolą koniki polne. Czyjeś świeże odleżyny w suchej trawie. Łaskotliwe ciepło z brzucha do środka czoła poprzez kwilący kręgosłup. Igliwie się smaży i brązowieje.

Mozaika. Jednoczesne podszczypywania w wielu miejscach.

Chrupiący staruszek jak poobiedni chruścik albo soczysta siksa w spódnicy obcisłej jak pośladki. A lektury? To były lektury.

Małe winnice na południowych szczytach domków jednorodzinnych. A na pastwisku za tuczarnią - odludny tu zapach. Płaskowyż. Dalekowzroczne spojrzenie zapuszczone w niebieskie perspektywy.

Smutek ojczystych peryferii. Już pyta, co tu robią w niedzielę. Siedzenie przy torach, słodka mgła przesiąknięta rozproszonym światłem. Za plecami cyka żyto. Dni przesiedziane na mchu. Zajazd przy drodze wylotowej do Piły, gdzie zbiera się gminna śmietanka. Zimne piwo w ten upał. Ile jest zmyślności w wiejskim wyczekiwaniu.

Poza tym było prawie pusto na dworcu autobusowym. Matka z odświętnymi dziećmi i podpity żołnierz. Autobus trzęsie i kurzy prze pola północnej Wielkopolski. Głód szlachetny niemal jak po koncercie symfonicznym. Drażniony zwlekaniem. Kwaśny odór kiszonki otula peryferyczne siedziby. Dobrze odstałe zapachy znad Noteci i gra przedwieczornych światłocieni. Zimne prądy od wody. Tajemnicze mrozowiska.

Chłodniej. Tafle lodu na kałużach. Wczesnym rankiem po chrząstkach mrozu. Już tylu chłopców odchodziło z naszego puebla.

Półmrok marzycielski panował w piętrowym pociągu do Piły. Jasnowłosa zajmowała miejsce. Szybka i terenowa jej dykcja odpychała do podwórka. W przeddzień Wszystkich Świętych. Studenci na rauszu życzący sobie nawzajem wesołych świąt, babcie i dziadki na wymarciu, na stacji festyn. Odprężające brzęczenie potocznych rozmów. Przyjemne mruczando ludzi stąd.

- W wodzie wszystkie ruchy muszą być płynne - żartuje nauczycielka pływania w ciepłym dresie. Uczennica pachnie chlorem i drży z zimna. Ma sztywne sutki i zimne pośladki. Idź do łóżka z jakimś ciepłym misiem i prześpij całą zimę.

Chwilowe mierzeje nie uratują samotnych z natury wysp.

No, więc dobrze. Leżenie odłogiem. Bez proroczych uniesień i pionierskiego zgłębiania. Nieukrywany podziw dla mistrzów stosunków międzyludzkich.

Tam, gdzie zapachy dogasających ognisk, wypalonej trawy w ten słodki, stygnący wieczór wiosenny. Chrobotek reniferowy opanował przedmurze zwrotnikowego lata. Siedzi przy oknie z foliałem na kolanach i doszukuje się inteligentnych śladów. W chwilach zastanowienia wzrok wędruje za okno.

Nosi się w sobie niedzielne popołudnia latem z kiermaszami i strzelaniem z wiatrówki. Zapach rozlanego piwa na zapleczu lokalu i oranżady. Tak bardzo się nie chce.

Poza szczytami, sezonami, świętami. Zatłoczoną modą.

Żółty sklep spożywczo-przemysłowy w Biernatowie. Po paru krokach kończy się w lesie lub w polu. Skąpo zabudowane obszary. Zapadliska łąkowe z odwieczną wodą. Kilkumiesięczne kałuże.

Jaśnie oświecone biblioteki w porze między psem a wilkiem.

Dwie siwe, tęgie kobiety na środku podwórka. Śniady, chudy dziadek w fioletowych spodniach. Nieczuli na teatr wyglądu.

W sklepie wysoka, zgrabna brunetka o tęsknej śniadej buzi z ciemnym puszkiem nad wargą kupuje dwanaście piw. Na trawniku przed samem śpi facet świeżo skoszony.

Ze szpar i dziur w asfalcie wyłazi trawa, rzadkie domostwa z podwórkami i stodołami. Na środku pompa.

Spacerowa senność po południu, kiedy pękają żywiczne szyszki, dławi rozmiękły asfalt.

A potem na poziomie zimnych jezior i mokrych zarośli między Sokółką a Gołdapią. Stromy malinowy brzeg, sezon wędkowania o świcie.

Jesienne liście pachną w słońcu jak orzechy w sianie, jak tytoń, jak chmiel. Bardzo długim siedzeniem pod bukami w zaspach liści. Ostatnie motyle i powolne pszczoły.

Nie wypominać tych anomalii pogodowych? Słodko upalnych końców października albo dżdżystych i ciepłych zim w bagiennym zapachu niżu znad rzeki. Gnilna mgła od strony zalewu. Niespotykanie nużące niże znad Islandii. Z mglistej łąki na zapleczu wyłaniają się samotne krowy. Uskokowa wieś od czoła moreny po samą rzekę. Z góry było widać małe, błotniste podwórka rozdrapywane przez kury.

Samotna liturgia opustoszałych miejsc.

Po tym, jak jesień sczerniała, czekanie na śnieg, co jej szczątki pokryje białym nalotem. Więdnące ręce, ukołysana głowa.

Nic już nie drgnie. Wszystko przymarzło. Cały las stoi sztywno, a zeskorupiały mech pod nogą dudni. Polany i przecinki siwe od szronu. Szron włażący na każde źdźbło, obrastający martwe liście.

Niejasnym celom przyświeca lampka tokaju.

Na końcu wznoszącej się stromo ulicy warkot birbanta. Uliczka między nasypami kolejowymi.

Chronione mszary, lęgowiska, żerowiska. W podmokłym Czarnkowie nad Notecią, z dala od rwących wirów, pod koniec września. Autobus wręcz wyczołgiwał się z tej czarnkowskiej dziury. Poglacjalne wspomnienia.

Od ziemniaków pieczonych w ognisku do biszkopcika maczanego w szampanie.

Rozmokłe drogi z brzydkimi drzewami. Piaszczyste drogi między dojrzałym zbożem w dzień słoneczny.

Schyłkowe słońce zapuszcza się w głąb lasu, a tu za szybą kładzie się miodem na oczy. Nic lepszego nad spanie. Kłaść się o świcie, to takie banalne.

Z malowniczego wzgórka widać dachy i ściany, kupę brudnych brył, kubek w kubek jak tam na obrazach. Najbardziej popłacał mistrzowski spacer po przedwiośniu w zapachu butwiejących liści, zgniłego igliwia i trawy, próchniejących pni. Bez garbów, bez tych pustynnych garbów. Na obrzeżach prowincjonalnej metropolii. Nie ma żadnej ucieczki.

Szopy i kurniki toną w błocie, błoto podchodzi do parapetów niskich okienek, brudny dzieciak w za dużych gumowcach stoi z patykiem w ręku między szarymi kaczkami. Tak, to było dobre. Słoneczny świt. Słońce bardzo jasne i ciepłe topiło poranny szron. Mokra trawa, zroszone pajęczyny. Świetlany szlak w zapachu parującej rosy. Tam, tam. Okoliczny działkowicz kadził, dorzucając do ogniska wilgotnych liści.

Enklawy i eksklawy, buforowe ugory. Kapitulanckie eskapady w rozmiękłej od deszczu ziemi.

Idzie po starych terenach i nasiąka słodkawym zapachem rekordowo ciepłego dnia lutego. Mistyfikacje skoków klimatycznych, duchowa łączność z oczkami wody na łące.

Ogródki działkowe czepiają się wysypiska i włażą w cuchnące szuwary. Gnój rozwłóczony po całym podwórku. Buty, łapy, pazury, wszystko w mżawce.

Rano piwo, wieczorem szampan. Sztywna piana wystaje ze zroszonego bokalu.

Szczere pola z gęstą, suchą trawą naszpikowaną żyjątkami. Żółte skarpy podziurawione przez myszy, zapach ciepłego piasku. Wyleguje się na łonie zadowolony przyziemnie. Zmiany scenerii między łoni a latoś. Ależ się wyleguje.

Atrakcyjne przejazdy przez wieś z mżeniem światełek. Osiedla obezwładniające słodkim lenistwem. Gdzie nic się nie chce. Nic się nie chce. Gorący rosół pity na mrozie. Momentami utknąć w zastoiskowym bagienku z bulgotem leczniczego błotka. Topografia spostrzeżeń. Apetyczne popasy w takich miejscach.

Zniechęcony sztukmistrz machnął na to ręką i udało się, to właśnie był ten czarodziejski gest. Na nowo pod słońcem, które znów zniżało się do swojego odblasku na rzece. W bezpiecznej krainie opalonych, grubych i zarośniętych.

Zatrzęsienie miejsc oddalonych, rzadkich, o jałowej konsystencji. Podmiejskie autobusy falują w upale, z cyniczną książką w parku pośród ćwierkania nie nasmarowanych kółek dziecięcych wózków.

Odosobnione przypadki magii miejsc i krążenia wokół siedzib. Niedzisiejsze głody, te sery trapistów, piwa paulinów, miody i wina klasztorne. Boże, uratuj ten świat.

Niech dojrzewa to wino. Długie, długie lata. Dwie uliczki na krzyż z ohydą budynków po bokach. A dokąd tak gna?

Inercyjnie przewalający się wór aż do rozchlaśnięcia się na frakcje. Ostrzeżenia ze strony rustykalnych kawalerów. W karmnikach sypia na słomie albo w szałasach. Na noc rozsypuje gorący popiół pod legowiskiem. Parę dzikich kaczek na pochmurnym jeziorze. No, przecież mnie nie ma. Nie ma mnie. W poniedziałek był pogrzeb.

- Jak żyjesz?

- Pomalutku.

- To na razie, trochę się spieszę.

Fale kiszonego powietrza z terenów zabudowanych na przemian z zielonym chłodem otwartych stref trawy, a słońce coraz bliżej i bliżej w plamach zgróz mistycznych. Handel, kopulacja i konanie bez wdzięku. Prenatalnie ciągnie do nieświadomego matecznika. Asfalcik starej promenady podważany przez korzenie wystrzelających topól, a w każdym pęknięciu trawa. Oby tak dalej. Tutaj, nad jeziorem. Pomosty zapadają się w muł. Powietrze wokół głowy jak mokra szmata.

Dużo chłodnej wilgoci w lesie z przewagą świerków i cisów, soczysta trawa o drogocennym odcieniu zieleni. Grzyby obrosły spróchniałą palisadę. Wesołe saprofity. Tam, gdzie się wyrabiało dziegieć. Aż tak samowystarczalnych rejonów już nie ma. Tutejsza ruderalna roślinność.

Trawy prześwietlone popołudniem błyszczą jak sierść wypucowanego kota. Ścieżka prowadzi na stronę intymną. Niebieskie oczka wody z rzęsą przy brzegu. Świętość krowy spasanej między pomorskimi pagórkami. Zapach błota schnącego w upale.

Może tam, gdzie czubki chaszczy wystają z mgły. Gdzie trudno kogoś spotkać. Tam, na skraju. Gliniaste koleiny, gdzie zawsze stoi woda. Idąc ścieżką w zielonym tunelu buczyny.

Sucha woń dojrzałego żyta jak okiem sięgnąć. Z osławioną trawką w zębach. Poniewczasie się wygramolić, gdy sprawa przycichnie.

W chłodnej sieni stała w kamiennym garncu maślanka, a obok wisiała chochla,

gdy się tę chochlę przechylało, zimna maślanka spływała po szyi.

Duszne pomieszczenia z bezdusznymi osobami w środku.

Po gorących sosnowych wydmach teren schodzi w stronę rzeki, robi się chłodniej, robi się wilgotno w cieniu grabów i dębów, gdzie wybujała trawa i dziesięć byczków patrzy spode łba. Brzozy, leszczyny i wierzby opanowały brzegi. Woda zastygła w koleinach.

Już lepiej pasać krowy, pogryzając szczaw i strugając fujarki.

Ostatnie, obłażące z tynku budynki. Przedmieście przechodzi w pole, gdzie strefa zarogatkowa, tu wyobraźnia płaci myto bez mrugnięcia, okolica zleżała, rozwlekła i ciemna, długie cienie opłotków. Nie tędy droga?

Rozkisłe ciasto mokrego czerwca obciąża podeszwy. Ze starych ogródków bucha gęsty zapach jaśminów i czarnego bzu, nad grządkami pastwi się żywioł chwastów.

Przeżujmy to jeszcze raz.

Ostentacyjne trzaśnięcia drzwiami giną w tumulcie.

Albo tu, u góry, na upalnym zboczu, gdzie siano pachnie tymiankiem i miętą, tu nic się nie ma w planie, w dolinie siwy dym i wszystko z góry skazane jest na niepowodzenie. Człowiek urodzajnej łąki zalewowej. Aromatyczna śmierć roślin i wytrwałe pośmiertne piękno minerałów. Rosa parująca z kartofliska, smak porannej wódki w gardle traktorzysty.

Pozwól na słówko.

Lekkość papieru, nawet najcięższe brednie nie przydają mu wagi. Wyleniała imaginacja.

Atmosfera zmyta deszczem, błyszczące powierzchnie, dżdżownice, ślimaki, spacerowicze. Stepowa spiekota, obszary suchorośli i piołunów, piasek.

Wyziewy poobiednich ospalców. Lipiec. Niecka miasteczka z jeziorem u podnóża, naokoło lasy. Jezioro oddziela od morza mgły przesmyk olch i wierzb. W dali aż roi się od bujnych archipelagów. Deszczowy początek lipca przykuwa do lektur. Przewentylowanie głowy zapachem zmokniętego siana, ze spokojnymi kałużami na całą szerokość drogi.

Otumanienie prze mgliste poranki, wieczorami przez maciejki z przydomowych ogródków, gdy już śpią anachroniczne domki z bieżącymi kłopotami w środku.

Geriatria - nauka przyszłości.

Już jej nie ma, pogodnej nocy lipcowej. Zimno jak w psiarni, na piasku leżą białe kości. Do uprzykrzenia odludne trawienie. Łąka i foliały. Duchy po szopach, stogach i stodołach, strachy polne, pełna autonomia chodzenia po ziemi. Latopisy pełne dojrzałych owoców wolnego czasu. Ciche, pachnące mokrą ziemią warzywa.

Ciśnienie spadało, koło żołądka rosło coś niewymownie. Skwarki w kuchni, parujące ziemniaki z parownika. W sieni beczka z kiszoną kapustą. Krowy wracają z łąk wieczorem. Archaiczne ważki w falującym powietrzu. Chłodne leszczyny wokół stawu.

Jesienie szybko stawały się późne, żółtoczerwonych liści spadało coraz więcej, ludzie mieli robotę z ich zmiataniem na kupę, potem palili te kupy potęgując dymem jesienną aurę. Aleja robiła się łysa, ziemia się grudziła i spadał śnieg. Bezpiecznie i nieruchomo tam było w pogodowym dołku.

Świntuszenie w rzeźni.

Od wiedzy tajemnej do ściśle tajnej.

Potem jest sierpień, wrzesień i nic się nie da zrobić.

Żniwny wiatr omiata brązowiejącą skórę, noc w stodole szeleszącej wakacyjnymi formami życia.

Detektyw Marlowe zrobi wszystko dla stu dolców z wyjątkiem utraty osobistej godności, bez której czułby się jak bez gaci.

Egzotyczni przedstawiciele innych dziedzin. Kołysanka niby-zmierzania dokądś, murmurando wyznawanych półgłosem planów, swojski barłóg, coś pośredniego między sianem a kompostem.

Był nieduży, ale kochać umiał jak wysoki brunet.

Asceci odchodzą. Zostają po nich wydaliny suche i bez zapachu, równie jałowe jak ich karma. A tu jest wszystkożerność taka, że aż w nosie kręci.

Dariusz Radziejewski
Last modified: 2006-11-04 01:40:44 (v423)   Valid XHTML 1.0

(c) 2009 Marcin Gryszkalis